Rozdział dedykuję
dwóm osobom.
Mefatiel – za wszystko,
co dla mnie zrobiła. Od ładnego szablonu z Karlem po wspólne wymyślanie tytułem
„co dalej?”. No! I za bycie Chochlikiem!
Nadine, za wsparcie
i czytanie. No, może w odwróconej kolejności.
Obydwu wam zaś
dziękuję za znoszenie mojego marudzenia. Wiem, że jestem paskudną, trudną
istotą!
***
Pomieszczenie było chłodne i ciemne. Jedyne
światło rzucała naftowa latarnia ustawiana po środku okrągłej sali, tuż przy
prostym, drewnianym stołku, na którym siedział drobny Łowca w poszarpanym
ubraniu. Był młody, niedoświadczony i… jedyny, który przeżył misję.
— Raport. — Rozległ się chłodny kobiecy
głos, a chwilę później na katedrze, która przypominała sędziowską, rozbłysnął
płomień świecy.
Młodzik podskoczył, jakby nie spodziewał
się, że ktokolwiek będzie w Sali Trybunału. Duże wystraszone, jasne oczy
zaczęły obserwować płomień, próbując w jego marnym świetle dostrzec źródło
głosu, ale mógł równie dobrze spoglądać w czeluści głębokiej studni.
— Raport! — ponaglił głos, a ognik zachwiał
się.
— Conroy, Zannuck i ja odebraliśmy wezwanie
i…
— Ja? — Kobieta nachyliła się nad katedrą, a
wątłe światło oświetliło część jej twarzy, której nie zasłaniał obszerny
kaptur.
— No… ja — powtórzył nierozumnie, zanim
podskoczył na zydlu nagle olśniony. — Denby. Steven Denby.
— Imiona pozostałych mścicieli. — W rogu
sali rozbłysła kolejna świeca.
— Mark Conroy i Leonard Zannuck.
Przez chwilę jedynym odgłosem, jeśli nie
liczyć nerwowego oddechu młodego Łowcy, było skrobanie pióra, a kiedy ustało,
kobieta odchrząknęła i znów zabrała głos.
— Steven Denby uznany za winnego śmierci mścicieli Conroy i Zannuck. Trybunał zdecyduje o karze w sesji popołudniowej.
— Nie możecie tego zrobić! — Łowca poderwał
się z miejsca. — To nie moja wina, że on tam był!
— Mściciel James Wiley Reed zginął w 1962
roku! — Kobieta uderzyła pięścią w masywny blat. — Byłam przy tym, więc na
litość, nie próbuj mi, głupcze, wmawiać, że jest inaczej! — Przewodnicząca
westchnęła ciężko. — Zabrać go.
Dwóch zakapturzonych Łowców chwyciło
młodzika pod ramiona.
Sky
usiadła gwałtownie na łóżku. Serce waliło jej jak młotem, a na czoło wystąpił
pot. Wzięła kilka głębokich oddechów i przesunęła się na krawędź materaca,
dotykając stopami zimnego parkietu. Nachyliła się, odgarnęła z twarzy gęste,
blond włosy i przymknęła oczy, próbując się uspokoić.
Zawsze
było tak samo. Co noc coś wyrywało ją ze snu, nawet jeśli nocne mary nie przedstawiały
niczego niepokojącego. Budziła się zlana zimnym potem, z niepokojem w sercu i
strzępkami tego, co zdążyła zapamiętać, jednak kiedy próbowała dogonić myślą
cały sen, sceny zaczynały uciekać. Wtedy też zwykle przychodził spokój. O ile
świadomość pustki można nazwać spokojem.
Wzięła
głęboki oddech, przetarła twarz dłońmi i powoli wstała. Potrzebowała chwili,
żeby oczy przyzwyczaiły się do ciemności i kolejnej, choć nieco dłuższej, by
przypomnieć ciału, że potrafi trzymać pion. Zawsze miała problemy z utrzymaniem
równowagi zaraz po podniesieniu się z łóżka. Dlatego tym razem, i jak zwykle
zresztą, wsparła się na kolumience mebla, a kiedy uznała, że pokój jest miejscem
stabilnym, podeszła do drzwi, ściągnęła z przybitego do nich haczyka miękki,
niebieski szlafrok i po cichu wyszła na korytarz.
Podłoga
zaskrzypiała pod jej bosymi stopami, kiedy Skylar dotarła do schodów. Ostrożnie
zeszła na dół, mocno zaciskając dłoń na poręczy, w końcu stopnie bywały
zdradliwe, zwłaszcza po ciemku, a dziewczyna, no cóż, nie należała do obdarzonych
idealną koordynacją. Jak na mścicielkę, w dodatku z takim nazwiskiem, była
bardzo przeciętna i słabo nadawała się do pracy w terenie. Za to genialnie
radziła sobie w butach zarządzającej portlandzką Kwaterą.
Finleyowie…
Westchnęła ciężko, kiedy po omacku wciągnęła z szafki kubek, do którego zaraz
nalała wody z kranu. Oparła się o zlew i wypiła duszkiem zawartość naczynia,
jakby myśl o własnej rodzinie mocno ją przytłoczyła. Choć dawno przywykła, że
większość Łowców traktowało ją jak tropicielkę, to czasem… Czasem żałowała, że pod
lewym obojczykiem nosiła znak Finleyów. Bo o ile życie byłoby prostsze, gdyby
była zwykłą Smith?
— Co cię
trapi, kochana? — Sky podskoczyła w miejscu, a kubek o mały włos nie wyleciał
jej z rąk.
Rozbłysło
górne światło, w pomieszczeniu rozległ się cichy chichot. Victoria, babcia
Finley lub, jak zwykle mówiła o niej Skylar, Babcia Vicky siedziała na jednym z
krzeseł przy stole. W zupełnie siwe włosy wplotła różnokolorowe papiloty, na
ramiona zarzuciła kwiecistą podomkę, a przed nią stała szklana, przezroczysta
filiżanka z parującą, różana herbatą. Kobieta uśmiechnęła się ciepło i gestem
wskazała Skylar miejsce naprzeciw.
— Usiądź,
kochanie, zaraz zagrzeję ci mleka — powiedziała ciepłym głosem i wstała lekko,
kiedy tylko wnuczka zajęła jedno z wolnych krzeseł. — Powinnaś spać, Sky —
dodała po chwili, nalewając mleka do emaliowanego dzbanka. — Za trzy godziny
musisz być w Kwaterze, George dziś przyjeżdża, pamiętasz?
Dziewczyna
spojrzała na tarczę kuchennego zegara i zamarła. Była czwarta rano! Na litość…
Faktycznie powinna spać! Jeśli stawi się na spotkanie z ojcem zaspana, no cóż,
Przywódca będzie miał używanie. Może i była córką szefa, ale prawda była taka,
że Stary Finley nikomu nie folgował.
— Mhm… —
mruknęła blondynka i ziewnęła przeciągle. — Właściwie… Może lepiej napiję się
kawy. I tak już nie zasnę. — Przeciągnęła się. — Ale zaraz! A dlaczego ty nie
śpisz? — Rzuciła Victorii oskarżycielskie spojrzenie.
Babcia Finley
zmniejszyła gaz i zamieszała w garnku, po czym odeszła od kuchenki i usiadła
przy stole. Zgasiła światło pstryczkiem, który znajdował się na ścianie tuż nad
jej głową i uśmiechnęła się błogo, co Sky bardziej wyczuła niż zauważyła.
Kobieta chwyciła dłonie blondynki, najpierw spojrzała w jej oczy, a potem
przeniosła wzrok na okno po swojej lewej stronie.
— Świt,
kochanie — odparła rozmarzona. — Zawsze wstaję, by zobaczyć wschód słońca. Kto
wie, ile jeszcze dni mam przed sobą.
— Babciu!
— Skylar wyrwała dłonie z uścisku jej ciepłych rąk i rzuciła Victorii karcące
spojrzenie.
— Nie ma
co się obruszać, skarbie. Mam swoje lata! Kenny był ode mnie dużo, dużo
młodszy, kiedy…
— Dziadek
zginął w czasie akcji, to co innego! — Wpadła jej w słowo.
—
Oczywiście — zgodziła się. — A ja mam ponad osiemdziesiąt lat.
Młoda mścicielka
westchnęła i uśmiechnęła się smutno. Babcia Vicky miała rację, a jednak Skylar
zwyczajnie nie chciała pogodzić się z faktem, że najbliższa jej osoba kiedyś po
prostu odejdzie. Czasem Fin naprawdę nienawidziła konstrukcji świata i nie
potrafiła pojąć, dlaczego to istoty takie jak strzygi i wampiry są długowieczne.
Przecież rozsiewają wokół siebie tyle zła, że wystarczyłby im krótki, ludzki
żywot!
— A teraz
uciekaj do łóżka! — Była tropicielka wstała, przelała mleko do sporego kubka w słoneczniki, po czym podała go
wnuczce, kiedy ta niechętnie podniosła się z krzesła. — Obudzę cię na czas. A po
pracy opowiesz mi co ci się śniło.
— Skąd
wiesz, że…?
— Skylar,
złotko! Znam cię lepiej niż ktokolwiek. A teraz zmykaj!
Obdarzyła
Sky promiennym uśmiechem i odprowadziła ją do schodów. Jedną rękę wsparła na
poręczy, drugą na biodrze i czekała, aż dziewczyna doczłapie się na piętro.
***
Skylar spędzała godziny przykuta do
stołu, ślęcząc nad stertą raportów, czy plikiem wymienianej z Centralą
korespondencji i nieraz klęła, na czym stał świat, denerwując się na
przestarzałe schematy działania Organizacji Cienia. Wszystkie dokumenty trzeba
było zaksięgować ręcznie, wpisać numer ewidencyjny w jeden z opasłych tomów,
zaś na wiele listów odpowiedzieć bez użycia chociażby maszyny do pisania. Życie
Łowcy, który z rzadka wychodził w teren było zwyczajnie… upierdliwe. A im wyżej
w hierarchii stał taki Łowca, tym więcej makulatury zwalało się na jego barki.
Zarządzający Kwaterami mieli sporo na
głowach – na ich biurka trafiał przemiał informacji ze wszystkich Posterunków
dystryktu, telefony zdawały się dzwonić bez przerwy, a drzwi ich biur powiewały
jak firanki, kiedy mściciele, tropiciele i myśliwi przychodzili ze sprawami.
Fin oczywiście miała paru asystentów,
którzy organizowali logicznie jej obowiązki, co jednak nie zmniejszało ogromu
pracy. Życie w okolicach szczytu bywało ciężkie, ale Sky nie narzekała. W
gruncie rzeczy lubiła to, co robiła. W końcu nigdy nie była dobra w terenie i
zdarzyło jej się zawalić akcję, plamiąc przy tym imię szlachetnego rodu
Finleyów. W wygodnym fotelu za przywalonym teczkami blatem trudniej było
cokolwiek zepsuć. Poza tym portlandzka
kwatera nigdy wcześniej nie funkcjonowała na tak wysokim poziomie i nawet
Wielki Przywódca musiał przyznać, że jego córka była właściwą osobą na
stanowisku. Rzecz jasna nigdy nie wypowiedział tych słów na głos.
Nikt nigdy nie wiedział, o której godzinie
George pojawi się w Kwaterze, choć odkąd trzy lata temu Skylar objęła posadę, część
Łowców liczyła na drobną zmianę w tej kwestii. Niestety. Sky może i była córką
szefa, ale wiedziała o ojcowskich wizytach dokładnie tyle, co jej podwładni.
Kiedy więc wdrapała się na drugie piętro budynku na rogu ulic Elm i Congress,
aż podskoczyła, gdy we własnym fotelu spostrzegła sylwetkę Przywódcy.
— Nie mogłeś zadzwonić?! — rzuciła z
oburzeniem, stawiając na biurku termiczny kubek w kwiatowe wzory. — Poza tym
myślałam, że najpierw pojedziesz do Gorham.
— Charles jest w Gorham — odparł
oschle, nawet nie racząc córki spojrzeniem, wzrokiem błądził po zwartości
teczki, której Skylar nie zdążyła zidentyfikować. — Nieźle — mruknął, stukając
palcem notatkę.
— Nieźle? — Blondynka parsknęła,
chwytając się pod boki. — Portland nigdy nie funkcjonowało tak sprawnie.
— Nigdy? — George oderwał się od
dokumentów, odłożył je na blat, ściągnął okulary i prychnął cicho.
— Od kiedy uznajemy jego rządy za „kiedykolwiek”? — odparowała i odwróciła się na chwilę od
ojca, żeby zamknąć drzwi gabinetu.
— Matka kazała cię uściskać —
powiedział, kiedy Sky przyciągnęła sobie jedno ze stojących pod oknem krzeseł.
— Babcia chce, żebyś wreszcie ją
odwiedził.
Spotkania tej konkretnej dwójki
Finleyów nigdy nie należały do łatwych. Przywódca zwyczajnie nie potrafił być
tatą, a Skylar nie umiała mu tego wybaczyć. Zwykli więc wymieniać sztywne
uprzejmości, suche uwagi, a na koniec życzyć sobie miłego dnia i rozjeżdżać się
na kolejny rok. Po latach spędzonych pod wymagającym okiem George’a, młoda
mścicielka była przeszczęśliwa, że wreszcie może żyć bez jego nadzoru. No,
przynajmniej w kwestii codzienności. A poza tym, jako Zarządzająca, nigdy nie
dała mu powodów do wciskania się z butami w jej dystrykt.
— Obiad? — spytał po chwili.
— Podwieczorek, kolacja, dawno
przestałyśmy liczyć, że zjawisz się na umawianą godzinę. — Skylar wzruszyła
ramionami i na chwilę spuściła wzrok. — Więc? Sprawdziłeś papiery, co dalej?
Stary Finley chrząknął głośno i
podniósł się z fotela. Schował okulary do wąskiego, skórzanego etui i wsunął je
w wewnętrzną kieszeń marynarki, po czym powoli ruszył do przeszklonej ściany
pomieszczenia. Zmrużył oczy, kiedy słońce oświetliło jego twarz, która w
jasnych promieniach wydała się Skylar dużo bardziej pomarszczona i zmęczona. Westchnął
ciężko. George’a coś trapiło, a ponieważ pojawił się w Portland skoro świt,
oznaczać mogło to tylko tyle, że ojciec zaczął regularnie odpuszczać sobie sen.
— Charles przyjechał wczoraj — mruknął,
biorąc głęboki oddech. — Zrobił mały obchód…
— Szpiegujecie mnie?! — Fin zerwała się
na równe nogi.
— Uspokój się! — warknął, odwracając
się, by posłać córce karcące spojrzenie. — Mówisz, jakbyś nie znała własnego
brata… — Potarł czoło. — Natknął się na ślady wampira.
— Wampira — powtórzyła i zaśmiała się
nerwowo. — W Gorham? Poczekaj… Chyba nie myślisz, że…
— Jest dziewiąty maja, Skylar! — Huknął
nagle i uderzył pięścią w otwartą dłoń. — Nie wiem co mam myśleć.
Blondynka wstrzymała oddech, a z jej
twarzy zniknął wszelki wyraz. Sama zresztą nie wiedziała jak powinna się czuć.
Ta cholerna data prześladowała jej rodzinę od kilku dobrych dekad.
— Wycofaj Carlosa. Zbierzemy ludzi i
pojedziemy tam jak najszybciej. — Ruszyła do drzwi i już chwytała za klamkę,
kiedy George ją powstrzymał.
— Pojedziemy tam we trójkę, jeśli to… —
Przełknął głośno ślinę, szukając w głowie odpowiedniego określenia. — Jeśli to
przybłęda, nie ma sensu rozsiewać paniki.
Sky skinęła krótko.
***
Victoria wpatrywała się w szkatułę z
grubego, grawerowanego szkła z mieszaniną przerażenia i zdziwienia. Przez
załamania w zdobieniach przebijał szkarłat, a z wnętrza naczynia dobiegało
ciche, miarowe bicie.
— Najciemniej jest pod latarnią — powiedział
ciemnowłosy mężczyzna, zwrócony do niej plecami.
— Na wszystkich Świętych! Przecież wiesz, że
nie mogę! — Odstawiła ostrożnie szkło na sekretarzyk i cofnęła się o dobre dwa
kroki. — Jeśli Kenny to znajdzie, jesteś martwy!
— Więc zadbaj o to, by go nie znalazł.
— Nie możesz mnie obarczyć takim
obowiązkiem! — Głos podskoczył jej o oktawę. — Nie po tym, co…
— To był wypadek! — ryknął, uderzając
pięścią w okienny parapet, aż szyba zatrzęsła się w swoich ramach.
Victoria zrobiła kolejne dwa kroki do tyłu,
postanawiając, że odwrót jest najlepszym wyjściem z sytuacji. Jak na sprawną
tropicielkę bywała cholernie naiwna i w tej chwili łajała się za to w myślach tak
mocno, jak jeszcze za nic innego na świecie. A miała na koncie kilka
podszytych głupotą przewinień.
— Przestań — warknął po chwili i wreszcie
odwrócił się od okna. — Oboje zdajemy sobie sprawę z tego, że stąd nie wyjdziesz. Za dużo wiesz i masz
tylko dwie opcje.
Babcia
Finley nuciła wesoło pod nosem jakąś dawno zapomnianą przez świat piosenkę,
wdrapując się po schodach na poddasze. Mimo że jak na swoje lata trzymała się
nadzwyczaj dobrze, to wiek i tak dawał się jej we znaki. Oddech szybko
przyśpieszył, kiedy tylko przebyła połowę drogi, a serce zaczęło wygrywać
nierówny rytm. Musiała przystanąć i mocno zaprzeć się na poręczy. Ten dom już
dawno stał się dla niej zbyt duży.
Zrobiła
jeszcze jeden przystanek, zanim z kieszeni fartucha wyciągnęła pęk kluczy,
szybko odnalazła właściwy i otworzyła masywne drzwi strychu. Skylar mawiała, że
musi być za nimi „zakazany korytarz”, bo babcia nigdy nie pozwoliła jej tam
zajrzeć, tłumacząc się przy tym, że klucz zgubiła wieki temu, a poza tym nie ma
tam nic ciekawego.
Tymczasem
klucza strzegła jak niczego innego.
Nacisnęła klamkę, a rdzewiejący mechanizm zachrzęścił cicho i ustąpił pod naporem,
otwierając wejście do zaciemnionego i zakurzonego pomieszczenia.
Victoria
wzięła głęboki oddech i przekroczyła próg, przypominając sobie, że ostatnio
była w tym miejscu po śmierci Kennetha. A więc dwadzieścia siedem lat temu.
Równo. Co do dnia. Wtedy powiedziała sobie, że koniec z tym nonsensem, że jest
wszystkim zmęczona.
Jednak
dziś ze snu wyrwał ją dziwny niepokój, którego nie potrafiła logicznie
wytłumaczyć. Próbowała uspokoić się herbatą, wypatrywaniem pierwszych
słonecznych promieni, ale na próżno, w końcu, kiedy wnuczka pojechała do
Kwatery, nie wytrzymała i zajrzała na poddasze.
Klęcząc
przed jedną z szafek, porządnie zaimpregnowaną grubą warstwą kurzu, wyciągnęła
drżące ręce i uchyliła drzwiczki, a jej uszu dobiegł cichy, miarowy stukot.
Szkatuła
stała na miejscu, nadal pobłyskując czerwienią.
***
Grafika na blogu
jest autorstwa mojej kochanej Mefci, o czym niby wspomniałam w Informacjach,
ale łechtania ego nigdy dość, co nie?
Doprowadziłam ją do
szału podczas tworzenia szablonu, dlatego czuję, że coś jej wiszę. Oczywiście,
poza zakupami w Lush i podwójną paczką kawy!
Mefatiel, maczam
twoje dłonie w krwi, składając na nie postać Babci Vicky, wiedz, że powstała
przez ciebie!
I jeszcze na
zakończenie: wiem, że mało wyjaśniłam (buahahahaha, to wyjaśniłam cokolwiek?!),
obiecuję jednak, że w następnym rozdziale dojdę ze wszystkim do normy. Serio! Albo
i nie. No… Postaram się!